Dziś najmilszą rzeczą jaka mnie spotkała, było zaproszenie Ani, żeby mnie podwieść do domu.
co wiązało by się z 40 minutami kolejnej rozmowy, ale jednak odmówiłem, biegnąc z próby na próbę, na której jak się okazało pośpiewałem tylko 15 minut... Pozostaje smutek żal i asertywność może, bo dobra rozmowa bywa jak pokusa.
Żegnając się z Anią i biegnąc już z filharmonii ktoś krzyknął na ulicy moje imię i nazwisko, to bardzo rzadki proceder, początkowo myślałem, że minąłem inną znajomą, jednak obróciwszy się zobaczyłem uśmiechniętą i również biegnącą Asię. (też z próby na próbę, żeby było śmieszniej) Asia jest jedną z ostatnich osób, o których pomyślałbym, że mogą mnie na ulicy zaczepić w ten sposób. (Dziś wszak biegła z kolegą, może gdyby biegła sama to by tak nie krzyknęła?) Sama dała mi dwa lata temu czerwone światło na zaprzyjaźnienie się. I ja to do dziś szanuję.
Jej uśmiechnięta buzia i chęć zwrócenia mi uwagi były równie miłym doświadczeniem, co propozycja Ani. Tymczasem wracam pociągiem pisząc te słowa.
A jutro jadę na koncert Jacoba Coliera do Łodzi. Będzie ktoś z was? :)